top of page

Malwersacje i oszustwa w dawnej armii

zaciagprywatny

Życie żołnierza w XVII wieku nie było lekkie. Kiepskie wyżywienie, słaba (lub żadna) opieka medyczna, choroby i nieraz głód, a żołd, nie dosyć że niski, to przychodził z opóźnieniem albo wcale. Nie przeszkadzało to jednak garstce spryciarzy nieźle zarobić –o ile mieli szczęście i nie byli zanadto uczciwi. Ułatwiał im to sposób rekrutacji i regulowania żołdu. Do przełomu XVII i XVIII stulecia poszczególne państwa nie wystawiały samodzielnie armii. Władcy lub parlamenty uchwalały powołanie określonej liczby oddziałów, ustalały etat i przekazywał sprawę w ręce wojskowych. W krajach takich jak Rzeczypospolita, Turcja, Austria i Szwecja funkcjonowały obok siebie dwa systemy werbowania. W jednym, nazywanym w Polsce towarzyskim, ochotnicy zgłaszali się do oficerów z własną bronią i często już zgrupowani w pododdziały (poczty, kapralstwa itp.). W drugim, dominującym w krajach zachodnich (co w XVII wieku należy rozumieć jako tych leżących na zachód od Łaby) oficer posiadający patent na wystawienie oddziału zakupywał broń, zatrudniał sztabowców i przeprowadzał werbunek. Gdy przychodziło do zapłaty, żołnierze zgłaszali się do swoich oficerów (rotmistrzów, a w przypadku piechoty pułkowników) a ci do generałów lub hetmanów. Opóźnienia w wypłacie żołdu były szarą codziennością i dowódcy zarówno średniego, jak i wyższego szczebla nieraz musieli opłacać go z własnej kieszeni. Z tego powodu, nawet najuczciwsi zwykle postrzegali wystawione przez siebie oddziały jak własność prywatną (nie mam tu na myśli prawdziwych wojsk prywatnych, które także istniały w tym okresie), co znaczyło, że nie widzieli nic złego w tym, aby na niej czasem zarobić…

Metod było całkiem sporo. Wymarzoną i w dodatku całkiem legalną, były łupy i nadania ziemskie. Ale i o jedno i o drugie było niełatwo. Co więcej, prawo do zdobyczy mieli wszyscy żołnierze, przez co dowódcy musieli się zadowolić jedynie jej częścią. Inaczej wyglądała sytuacja z jeńcami. W XVII wieku żołnierz nie mógł, jak czynili jego prapradziadowie, pojmać wroga, zabrać do swojego dworku i czekać aż rodzina schwytanego zapłaci okup. Z różnych względów, przede wszystkim dla uniknięcia buntów i ucieczek, jeńcy pod pieczą osoby zarządzającej obozem (w przypadku Rzeczypospolitej –oboźnego). On teoretycznie również nie mógł nimi swobodnie dysponować –w końcu, wymiana jeńców była już sprawą wagi państwowej. Ideał jednak nie zawsze idzie w parze z praktyką i tak np. Stefan Czarniecki, który był jednocześnie samodzielnym dowódcą dywizji działającej na Litwie, jak i wielkim oboźnym, mógł bez przeszkód przyjąć okup za Moskali pojmanych pod Połonką i Basią w 1660 i zatrzymać (mimo narzekań wojska i „szlacheckiej opinii publicznej”) całość kwoty dla siebie. Ten sam wódz, podobnie jak większość innych, nie tylko polskich, hetmanów, generałów i marszałków, miał podobno również w zwyczaju zatrzymywanie dla siebie całej „nadpłaty” żołdu.


Ryc. 1 Jedna ze scen rodzajowych, związanych z wojskiem autorstwa Jana Martszena Młodszego (1609– 1647)


Skąd się jednak taka brała? Stan liczebny armii zawsze starano się podać na początku danego kwartału, natomiast wypłata, zwana z tego powodu „kwartą” przychodziła po jego upływie. Nawet jeżeli pieniądze przyszły w terminie, stan jednostki zwykle zdążył się w tym zmniejszyć z powodu strat bojowych, chorób i dezercji. Nieobecni i martwi żołnierze żołdu nie dostawali, ale nie oznaczało to, że ich wynagrodzenie ma wrócić do budżetu, prawda?


Ten sposób nieuczciwego „dorabiania” był szczególnie popularny wśród oficerów średniego szczebla –kapitanów i pułkowników. Generałowie, feldmarszałkowie i hetmani rzadko kiedy dostawiali większe sumy niż potrzebowali, poza tym, przejrzystość ich finansów była kontrolowana przez dosyć duży sztab – chyba, że pieniądze wpłynęły już po rozwiązaniu armii, co nie było rzadkością. Także rotmistrzowie jazdy w jednostkach narodowego autoramentu praktycznie nie mieli możliwości dokonywania malwersacji –żołd dla chorągwi był pobierany w obecności przedstawicieli „towarzystwa”, dlatego wynagrodzenie poległych mogło co najwyżej posłużyć za premię dla ich żyjących kolegów. W oddziałach piechoty sytuacja wyglądała inaczej. Prawdziwą wysokość żołdu znał w zasadzie tylko pułkownik, jego zastępca, kapitanowie, sędzia pułkowy, pisarz i oficer zaopatrzeniowy. Było to wystarczająco małe grono, aby przywłaszczonych pieniędzy wystarczyło dla wszystkich – oczywiście, wyżsi stopniem zarabiali odpowiednio więcej. Bywało nieraz, że do nadużyć dowódcy regimentu dochodziły „własne inicjatywy” jego kapitanów, jednak było to możliwe jedynie wtedy, gdy ów mało przykładał się do swoich obowiązków (albo, jak często u naszych magnatów, był dowódcą jedynie nominalnym). Zdarzało się nawet, że na stan oddziału były wpisywane „martwe dusze” –ludzie którzy nigdy nie istnieli, lub od lat spoczywali na miejscowym cmentarzu.


Co jednak, gdy ktoś zechciał skontrolować stan liczebny jednostki? W przypadku jazdy dochodziło do wielkiego skandalu – zbyt „słabo okryta”, czyli bardzo mało liczba chorągiew mogła zostać rozwiązana albo zdegradowana (z husarii na jazdę kozacką, a dragońskiej na piechotę; w przypadku Cesarstwa, skwadron kirasjerów mógł zostać przemianowany na arkebuzerski), co wiązało się z wielką hańbą i dużymi stratami zarówno dla dowódcy, jak i jego podkomendnych. Jednak, jak już wspomniałem, podobne machlojki wśród oddziałów jazdy zdarzały się niezwykle rzadko. Co innego w regimentach piechoty, których dowódcy mogli albo zameldować masową dezercję, co nikogo by zbytnio nie zdziwiło, albo… zorganizować zastępstwo. Szczególnie było to łatwe w Europie Zachodniej, gdzie strój żołnierski nie różnił się zbytnio od tego noszonego przez mieszczan. W nieco gorszej sytuacji byli dowódcy oddziału muszkieterskiego stacjonujące np. w Kamieńcu Podolskim, gdyż byli z konieczności skazani na uczciwość – przynajmniej pod tym względem, ale do sprawy Kamieńca jeszcze wrócimy. Załóżmy zatem, że nadmiernie ciekawscy urzędnicy postanowili skontrolować stan liczebny regimentu. Ten oczywiście znacznie różnił się od oczekiwanego. Co wtedy robił „przedsiębiorczy” oficer? Jechał do najbliższej miejscowości i za symboliczną butelkę gorzałki lub parę dukatów zapraszał miejscowych. Jako uzbrojenie dostawali piki –broń ta była dosyć tania, a do tego często się łamała podczas bitew, dlatego większość regimentów kupowała je na zapas (o ile oficer odpowiedzialny za zakup broni nie postanowił samemu zorganizować sobie dodatkowego zarobku…). Brak zbroi, a nawet pałaszy nie był problemem, gdyż nawet uczciwie zwerbowani pikinierzy często byli niedostatecznie wyposażeni (np. podczas bitwy pod Lutzen w 1632 jedynie pierwsze dwa rzędy Szwedów miały zbroje lub kolety). Z czasem kontrolerzy przejrzeli i tę sztuczkę, dlatego wypłacie żołdu towarzyszył krótki sprawdzian musztry – zwłaszcza pikinierskiej. Z kolei muszkieterzy i jazda musieli oddać salwę w powietrze, udowadniając, że ich broń nadaje się do użytku i że mają zapas prochu. Gdy zauważono, że znaczna część oddziału nie może oddać strzału, gubi krok, nie zna komend albo nie potrafi odpowiednio utrzymać broni, kary potrafiły być bardzo srogie – od chłosty i grzywny, przez obcinanie uszu i nosów, aż do śmierci włącznie.

A skoro już o pikinierach mowa – zdarzało się, że aby nie nosić dosyć ciężkiej przecież broni, samowolnie skracali drzewce. Jako że te często się łamały, nikogo nie dziwiło, że czyjaś jest nieco krótsza. Problem pojawiał się, gdy do bitwy wychodziły całe czworoboki „najeżone” takimi krótkimi pikami…



Ryc. 2 Atak na konwój - Sebastiaan Vrancx


Choć dziś wydaje się to skrajnie nieodpowiedzialne i niebezpieczne, siedemnastowieczni żołnierze postrzegali to nieco inaczej. Wielkie bitwy nie zdarzały się często; w wielu z nich pikinierzy nawet nie mieli okazji zewrzeć się z przeciwnikiem. Perspektywa szarży wrogiej jazdy albo zmagania się innym czworobokiem wydawała się odległa, a konieczność dźwigania piki była codziennością. Gdy dowódcy zdali sobie sprawę z tej praktyki, do procedury wypłacania żołdu dołączył przegląd pik. Co ciekawe, gdy kontrolerzy widzieli, że pikinierzy w taki sposób ułatwiają sobie trud służby, od razu wiedzieli, że mają do czynienia z prawdziwymi żołnierzami, a nie chwilowym zastępstwem… Bywało, że szeregowi żołnierze postępowali jeszcze bardziej lekkomyślnie. Podczas wyprawy Jana Zamoyskiego przeciwko Szwedom (1600-1602) kilku włoskich najemników oddało Kozakom niesprecyzowaną „strzelbę” (Arkebuz? Rusznicę?) dostając w zamian za dwie kobiety porwane z pobliskiej wioski. Wszystko to odbyło się tego w hetmańskim obozie, więc nic dziwnego, że cała sprawa szybko wyszła na jaw. Zarówno gwałt, jak i sprzedaż broni (prości piechurzy zwykle nie byli właścicielami broni, którą walczyli) były karane śmiercią. Oddziały Zamoyskiego jednak od tak długiego czasu nie otrzymywały żołdu, że z obawy przed rozruchami wśród piechoty, hetman skazał żołdaków na karę niewspółmiernie łagodną do wagi zbrodni (opisujący całe zderzenie Reinhold Heidenstein nie uznał jednak za stosowne napisać jaką).


Wspominałem już o nadużyciach wśród jazdy i piechoty, jednak to dowodzenie artylerią było prawdziwą żyłą złota. Ten rodzaj broni posiadał bowiem najbardziej nowoczesne i rozbudowane zaplecze logistyczne, a co za tym idzie –więcej rzeczy, które można było ukraść i sprzedać. Najwięcej możliwości dawał pod tym względem proch. Nikt nie był w stanie stwierdzić, ile go zużyto podczas walk, dlatego w razie niespodziewanie spokojnej kampanii, lub jego racjonowaniu (tak było np. podczas obrony Smoleńska w 1654 r. –ze względu na opłakany stan arsenału –tu akurat winę ponosił

szczątkowy budżet, a nie nieuczciwi oficerowie –obrońcy twierdzy mieli zakaz używania broni palnej poza odpieraniem szturmów; dotyczyło to nawet „harców” i „wycieczek”!), można było zgromadzić spory zapas, który potem sprzedawano za pokaźną sumę. Praktyka ta (nie nadmierne oszczędzanie prochu, a sprzedaż nadwyżek) była powszechna w XVII wiecznej Rzeczpospolitej i w Cesarstwie – po zakończeniu wojny, zdecydowaną większość powołanej piechoty i dragonii rozpuszczano do domów. Broń takich jednostek zwykle nie trafiała do magazynów, tylko była sprzedawana; czasem nawet była odkupowana przez jej producentów.


Kradzież prochu nie była jedynym problemem z nich związanym, gdyż nieraz sztucznie obniżano jego jakość. Siedemnastowieczne armie zasadniczo kupowały osobno proch do armat, broni palnej i petard, czyli ładunków wybuchowych stosowanych do wysadzania bram i murów. Proch armatni był najsłabszy i najtańszy, dlatego nieuczciwi kwatermistrzowie dodawali go do prochu muszkietowego, aby zaoszczędzić na zakupie tego drugiego. Dopóki z broni dało się w ogóle wystrzelić, zawsze można było twierdzić, że słaba jakość prochu to wina kiepskiego przechowania lub nieuczciwego producenta… Podrabiano także proch armatni, jednak takie oszustwo wymagało współpracy z jego producentem, który (w zamian za udział w zyskach, rzecz jasna!) nie dodawał do niego wymaganej ilości saletry. Takiej praktyki najczęściej dopuszczali się komendanci lub kwatermistrzowie załóg twierdz, wychodzący z założenia że „przecież i tak nikt nas nie będzie oblegał”. Zarzut zdefraudowania zapasów stawiano m.in. majorowi Hejklingowi, dowódcy artylerii Kamieńca Podolskiego będącemu pierwowzorem Ketlinga z Trylogii Henryka Sienkiewicza. Uczestnicy oblężenia z 1672 r. zwracali uwagę na bardzo słabą donośność zamkowej artylerii, która zwykle nie była w stanie sięgnąć tureckich pozycji. W dniu kapitulacji twierdzy doszło do eksplozji, w wyniku której zginęło kilkuset (pomiędzy 500-800, zdecydowana większość poległych w trakcie oblężenia) polskich żołnierzy, w tym Hejkling i również znany z prozy Sienkiewicza płk Wołodyjowski. Jeden ze świadków tych wydarzeń, biskup W. Lanckoroński, pisał potem, że ten tragiczny w skutkach wypadek był nieudaną próbą ukrycia malwersacji: „Pan Major artylerii miał disgust, że go karcono o to, że wiele nierządu było i mankamenta w cekhauzie. Zawarłszy się w wieży gdzie było wiele beczek prochu, te zapalił i zamek wszystek zrujnował, i ludu około 500 zgubił”. Naturalnie, biskup równie dobrze mógł się mylić albo wręcz oczerniać zmarłego majora i jego protektorów (oblężenie Kamieńca to okres zaciekłej i bezpardonowej walki pomiędzy stronnictwem królewskim a „malkontentami” zgromadzonymi dokoła Jana Sobieskiego), gdyż żadnego śledztwa nie podjęto (poza pobieżnymi oględzinami ruin przez stronę turecką, która uznała eksplozję za wypadek), a władze miały wówczas bardziej palące problemy niż kwestia rzekomych malwersacji dokonanych przez nieżyjącego oficera.



Ryc. 3 Wartownia – Mattheus van Helmont


Innym polem do nadużyć był tabor artylerii. W XVII wieku woźniców i właścicieli zaprzęgów ciągnących armaty i amunicję nadal traktowano jako część czeladzi, a nie żołnierzy, przez co mieli o wiele trudniej dopominać się o zaległy żołd. Gdy pracodawca (w Rzeczypospolitej odpowiadał za to urząd starszego nad armatą, później nazwany generałem artylerii) zbyt długo zwlekał z jego zapłatą, jego podwładni sprzedawali woły pociągowe, twierdząc potem, że padły od chorób. A co z ciągniętymi przez nie armatami? Te zwyczajnie porzucano, wystawiając je na łup wroga. Aby zapobiec takim przypadkom, władze wojskowe często nakazywały przedstawienie skóry lub czaszki rzekomo padłego zwierzęcia. Skutecznie to chroniło przed próbami ich sprzedaży, ale przed zjedzeniem już niekoniecznie… O sprzedaż wołów i porzucanie dział został oskarżony w 1649 r. K. Siemienowicz, zastępca starszego nad armatą; kilka lat później, o podobne nadużycie oskarżono jego przełożonego, Krzysztofa Arciszewskiego. Ze względu na zawieruchę wojenną nie dało się ustalić, ile było w tym prawdy, jednak sam fakt takich oskarżeń oznacza, że zjawisko to nie było naszym przodkom obce.

Aby jednak nie tworzyć fałszywie czarnego obrazu armii XVII wiecznych. Należy jednak pamiętać, że wojny trwały przez większość XVII wieku, więc to, że wśród dziesiątek generałów i tysięcy oficerów trafiali się czasem nieuczciwi ludzie nie może dziwić. Poza tym, nie brak przypadków dokładnie odwrotnych, gdy żołnierze latami tolerowali zaległości w wypłacie żołdu, dokładając do służby z własnej kieszeni i nieraz głodując. Takie sytuacje sprzyjały wszelkim nadużyciom, gdyż nawet gorliwi patrioci muszą w trakcie wojny coś jeść. Im sytuacja była gorsza, tym mniej ludzi zgłaszało się do armii, a to oznaczało, po pierwsze, że werbownicy musieli „brać jak leci”, a po drugie, oficerowie nie mogli sobie pozwolić na zbyt surową dyscyplinę, bo surowo karani, ale słabo opłacani żołnierze szybko dezerterowali, a w skrajnych sytuacjach buntowali się. W armiach, które były uczciwie opłacone, a służący w nich żołnierze mieli co jeść, takie przypadki należały do rzadkości.

留言


Zaciąg Prywatny Strażnika Koronnego Samuela Łaszcza

  • alt.text.label.Facebook

©2023 wykonanie Zaciąg Prywatny Strażnika Koronnego Samuela Łaszcza. Stworzono przy pomocy Wix.com

bottom of page